Tytuł krzyczał: „Kraków bije Warszawę. Szokujący wzrost płac. Kto tyle zarabia?”. To bardzo dobry tytuł. Przyciągający uwagę krakowskiego czytelnika. Kraków zwycięża. W dodatku nad Warszawą. I jeszcze do tego tytuł dotyczy pieniędzy. To zawsze budzi zainteresowanie. Oczywiście, jeśli nie chodzi o nasze pieniądze. Lubimy liczyć pieniądze innych. Dlatego autor tego tytułu pyta na zakończenie: „Kto tyle zarabia?”, sugerując w ten sposób, że on tyle nie zarabia.
Może to jest dyskretna prośba o podwyżkę, skierowana do Orlenu i do nowego redaktora naczelnego, wybranego przez Daniela Obajtka. Nie wiem, czy szef Orlenu jest zameldowany w Krakowie, czy w swoim Pcimiu, i czy jego zarobki zaliczają się do zarobków krakowian. Gdyby tak było, to pytanie autora tytułu byłoby głupie. Odpowiedź nasuwa się sama.
Co prawda ktoś, kto oprócz tytułu przeczyta jeszcze treść artykułu, dowie się, że przeciętne zarobki krakowian są od zarobków warszawiaków wyższe o raptem 100 złotych, ale jednak. Tym bardziej że krakowianie słyną z oszczędności, a warszawiacy nie. Z tego powodu warszawskie 100 złotych to jak krakowskie 300.
Kiedyś mówiło się „dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach”. Teraz ktoś dodał: „bo je mają”. Tak jakby samo posiadanie pieniędzy czyniło dżentelmena. To zależy. Od definicji dżentelmena. I od różnicy między gentlemanem a dżentelmenem. Mam wrażenie, że posiadanie pieniędzy właśnie nie sprzyja byciu gentlemanem.
Reklama
Kiedyś mój kolega z dawnych czasów nie wytrzymał i musiał zapytać. „Ile ty zarabiasz?” Był to okres, kiedy zarabiałem nieźle. Wiedziałem, że go stracę, jeśli mu powiem prawdę, a jednocześnie nie chciałem skłamać. Zapytałem go: „a ile ty wydajesz miesięcznie na benzynę?”. Odpowiedział: „No ze czterysta złotych”. I na to ja: „widzisz, a ja wydaję dwa i pół tysiąca, to muszę zarabiać przynajmniej trzy, by mi się opłacało”. I na tym skończyła się nasza rozmowa.
Inna sprawa, że w zależności od naszej zamożności pułap pieniędzy uznawanych za spore się zmienia. Na przełomie ustroju w 1989 roku występowaliśmy w tercecie o nazwie „SAMI”. Andrzej Sikorowski, Andrzej Zaucha i ja. Ustalmy na potrzeby tej opowieści, że za występ dostawaliśmy po 100 złotych każdy. Nie pamiętam dokładnie ile. Kiedyś zadzwonił do mnie Andrzej Zaucha.
Było to w czasie wakacji i Andrzeja Sikorowskiego nie było w Krakowie. I Andrzej Zaucha mówi: „zadzwonił do mnie jakiś właściciel knajpy z Sosnowca i chciał nasz występ. Wyciągnął mnie spod prysznica, byłem zły i powiedziałem, że za występ bierzemy po 300 złotych każdy i że ty jesteś kierownikiem i żeby do ciebie dzwonił po szczegóły. Zaraz będziesz miał telefon”, wyłączył się.
I rzeczywiście chwilę później zadzwonił właściciel restauracji. Ustalamy szczegóły: termin, godzinę, warunki techniczne. W końcu on pyta: „a jakie honorarium?”. Nie przeszło mi przez usta te trzysta złotych, więc pytam „a Andrzej nie mówił?”. Na to on: „ach tak, po 300 złotych tak?”. Ja na to: „tak”. On: „i zwrot kosztów podróży?”. „Nie” krzyknąłem, bo nie byłem w stanie tego potwierdzić. Występ się odbył. Zapłacił. Zaprosił na kolację, podlewaną Ballantine’sem.
W pewnym momencie zapytał mnie: „a pan by dla mnie nie pracował? Ja bym chciał tu mieć stale takie występy różnych artystów. Jak ja do kogoś zadzwonię, to nie przyjedzie, a pana znają i przyjadą”. Po Ballantine’sie byłem rozluźniony, więc spytałem: „a ile by pan mi płacił?”. Na co on: „a ile pan zarabia miesięcznie?”.
Reklama
Pomyślałem: „czekaj, zaraz ci powiem” i skłamałem, licząc za swoje występy po 300 złotych, a nie po 100 jak było naprawdę. „Ja zarabiam… miesięcznie trzy i pół tysiąca złotych”. Zrobiłem wrażenie. Powtórzył: „trzy i pół tysiąca złotych”. Zadumał się: „i za takie pieniądze chce się panu z tą gitarą tułać po Polsce?”.
Jeśli ktoś z państwa pomyśli, że napisałem ten tekst, licząc na podwyżkę, to się myli. Chociaż, jak mawiał mój ojciec, nie należy stawiać tamy dobroczynności.