To już drugi rok, w którym świętego Mikołaja nie będzie! Smutno się zrobi dorosłym dzieciom spacerującym po krakowskim Kazimierzu w poszukiwaniu dobrodzieja, którego zawsze trzeba było nakarmić i napoić… 6 grudnia we wszystkich knajpach na Kazimierzu zapanuje dzień smuty, a na znak żałoby powinny zostać wywieszone kiry czarne, cmentarne.
Dokładnie rok temu nad ranem zamknął oczy Bogusław Szabliński, słynny Mikołaj z Kazimierza, legendarny król kloszardów, który znany był każdemu bywalcowi dzielnicy. Pił niemal z każdym. Mimo, iż często nie bywał przyjemny w rozmowie, to jego swoboda dyskursu, inteligencja i dość ordynarny dowcip wybaczały wszystkie potknięcia. Zaczepiał każdego kogo znał i pragnął poznawać tych, którzy nieopatrznie stanęli na jego drodze.
Jak każdy wypiłem z nim wiadro wódki. Potrafił rozmawiać o wielu rzeczach, nieobca była mu literatura i sztuka, dobrze orientował się w krakowskich koteriach. Doskonale wiedział o teatralnych awanturach; i choć nie bywał na spektaklach o każdym z nich miał wyrobione zdanie. Nie bywał, bo trudno było go zapraszać na przedstawienia; w trakcie ich trwania potrafił narobić niezłego pastwiska. Jako widz jego emocjonalność sięgała „arogancji” Jerzego Waldorffa, który potrafił w trakcie antraktu ryknąć swoim charakterystycznym tubalnym głosem: „Ni chuja nie rozumiem”. I wyjść z hukiem trzaskających drzwi.
Pech chciał, że ulubionym spektaklem Mikołaja był nasz „Griga” wg opowiadań Czechowa; spektakl grany od 15 lat w Alchemii. Podczas wieczoru zwykł głośno i niecenzuralnie komentować, ale zawsze na końcu braw wypowiadał swoje magiczne słowo „zajebiste”. Nie był łatwym widzem, ale nie był też łatwym kompanem do życia… bo mógł pić i mówić godzinami. W ten weekend kiedy odszedł znów graliśmy „Grigę”. Wychylając kieliszek wódki piliśmy za jego dobry sen z nadzieją, że gdzieś tam zagubiony w siódmym niebie znów nie może trafić do swojego domu.
Mikołaj nie wyglądał jak kloszard. Jego charakterystyczne długie białe włosy, broda i lekko zapadnięte oczy przypominały raczej tolkienowskiego Gandalfa. Mnie z twarzy i zachowania przypominał mojego dziadka; birbanta i szaławiłę, oficera wojska polskiego. Być może przez to skojarzenie darzyłem Mikołaja tak wielką sympatią. Mój dziad w przypływach radości życia wychodził z chałupy i znikał w czeluściach wsi na dobre dwa tygodnie.
Oddając się biesiadom celebrował życie i wolność za którą podczas II wojny światowej oddał część zdrowia. Po dwóch tygodniach na rozkaz babci brałem stajenną taczkę i szedłem szukać staruszka; po śpiewie pieśni żołnierskich znajdowałem go u któregoś z sąsiadów. Brałem na taczkę i ze wstydem przemierzałem wieś. Miałem wtedy 7 lat. Kiedy przesiadywałem z Mikołajem w knajpie na Kazimierzu i patrzyłem w jego cudownie roześmiane oczy na myśl przychodził mi mój staruszek dziadek i ten niezapomniany wstyd dziecka. Dziś kiedy piszę o Mikołaju nie sposób nie wspomnieć ich obu. Królowie życia i biesiady!
Trudno cokolwiek życzyć Mikołajowi na dobry wieczny sen, bo w życiu doczesnym, jak sam mawiał, nigdy nie pracował, nie miał zmartwień, potrzeb, a jedynym jego szczęściem był drugi człowiek, z którym mógł w nieskończoność rozmawiać i pić. Wódkę zawsze ktoś mu postawił, jedzenia mu raczej nie brakowało, bo tak jak denerwował cały Kazimierz tak wszyscy go kochali, karmili i poili. Kiedy coś narozrabiał bywało, że miał zakaz wejścia do danej knajpy. Często kiedy aktorki uskarżały się na niskie płace w teatrach doradzał im, że jako „kurwy zarobią znacznie lepiej, a i będą przy okazji bardziej spełnione i mniej marudne”.
Bywał cyniczny, wulgarny, ale niezwykle dowcipny. Na krakowskim Kazimierzu będzie go brakowało, choć sam przyznaję, że czasami gdy widziałem go sączącego piwko na którymś z ogródków przechodziłem na drugą stronę ulicy. Wiedziałem, że łatwo mu nie ucieknę. Kiedy mnie dostrzegł nie miałem wyjścia, musiałem siąść i wypić z nim „espresso”. Tym razem sam uciekł nam wszystkim bezpowrotnie.
Śpij dobrze Mikołaju i koniecznie spotkaj się z moim dziadkiem. Polubicie się. Niech twój sen będzie piękny, a kiedy pewnego dnia dołączę do was, to mam nadzieję, że staniesz u bram niebopiekła z kieliszkiem w dłoni i spojrzysz na stajenną taczkę, by szukać kolegi co znów się zapodział. Śnij i pij!