No więc nie ma Bomby, nie ma Psa, i wszyscy biadolą: nie ma dokąd chodzić! Kraków się kończy! Po pierwsze Pies wróci, spokojnie. Ale po drugie – mój boże. „Kraków się kończy”.
W mojej bańce społecznościowej od jakiegoś czasu modne jest narzekanie na Kraków. Że zapyziały, że wszyscy wyjechali, że nie ma dokąd iść. Nie, nie wszyscy. I jest.
Rzecz w tym, że nie są to miejsca, które odpowiadają bańce. I być może ci, którzy zostali nie odpowiadają bańce. Ja też, cóż, jestem w bańce i też, cóż, wyjechałem, choć był to z mojej strony kompromis, który musiałem podjąć i który ciężko przeżyłem.
I wracam, kiedy tylko mogę. Pociągiem, samochodem. Siódemkę znam już na pamięć od dawna, ale teraz mogę wyliczyć z pamięci każdy zakręt. Tylko po to, by przez chwilę pooddychać tym straszliwym, jak to wszyscy narzekają, smogiem. By móc usiąść tu i tam, by popatrzeć, jak wszystko się wolno, spokojnie przez Kraków przetacza. Być może nie bańka – bańka niech spada jak jej się nie podoba. Być może nie w Bombie – ale w Bunkrze, w Betelu, w Re, w Pierwszym, co tam, w Alchemii nawet, o, w Propagandzie, w Szafe, w Eszewerii, w Trelu... co, naprawdę nie ma gdzie wychodzić?
To wszystko jest efektem mody, jak zawsze. Patrzeć na to, co do dupy, zmotywować siebie samego do tępego hejtu, podążać za stadem, które aktualnie hurtem wali do Warszawy, „Berlina wschodu”.
Jasne, Warszawa – fajne miasto, nic nie powiem, ale jeśli chodzi o bezpretensjonalność tych berlińskich dzielnic, które wyznaczają jego charakter i ich sposób życia, to, mam wrażenie, o wiele bliżej jest do nich Krakowowi. Bo to w Krakowie wychodzi się z domu w tygodniu, a warszawiaków dopiero trzeba tego uczyć. To w Krakowie knajpy i restaruacje są luźne i o niewymuszonym klimacie, a w Warszawie trzeba się trochę namęczyć, zanim się taką znajdzie. Nie mówię że nie ma – po prostu wydaje się, że to w Krakowie o wiele mocniej czuć tę całą „nieznośną lekkość bytu”, nawet jeśli w Warszawie ona też się coraz częściej pojawia.