Nie wiem, ile jest rodzajów dyni na świecie, ale wiem, że ponad sto z nich możecie dostać w podkrakowskich Wawrzeńczycach. Wśród nich na przykład takie, które pachną i smakują jak… melon. Co roku nadchodzącą jesień witamy w gospodarstwie, do którego krakowianie dojeżdżają specjalnie 30 kilometrów.
Reklama
Bardzo lubię takie nagrania, podczas których rozmówca udowadnia, że najmniej spodziewana rzecz może zafascynować. I tak, Daria Latała z gospodarstwa JeDynie, rozkochała nas w dyniach. Kiedyś w okolicy mówiło się na nie „banie”, karmiło się nimi zwierzęta gospodarcze i ewentualnie robiło z nich zupę. Dziś idzie się w pole po Honey Bear, White Swan Acord, Amish Pie czy Winter Luxury, robi się jesienną ekspozycję przy drodze i przyrządza ciasteczka, risotto, wykwintne nalewki.
Od kilku lat dynia przeżywa swój renesans. Daria szybko wychwyciła ten jesienny trend i zaczęła czytać o przeróżnych, egzotycznych odmianach. Nasiona sprowadza z sześciu państw i sprawdza, czy przyjmą się na podkrakowskiej ziemi.
Są dynie polecane do słodkich wypieków, inne lepsze do frytek, kolejne pasują bardziej do kremu, jedne lepiej się kroi, drugie lubią długo poleżeć – o wszystkich pogadacie z Darią właśnie, która od zawsze pomaga rodzicom w gospodarstwie, mimo że ma masę innych zawodowych projektów.
Reklama
A w polu lekko nie ma, zwłaszcza wiosną przy sadzeniu, i właśnie jesienią przy zbiorach. Najcięższa dynia waży tutaj około 30 kilogramów, ale jak mówi Daria, to i tak znośnie. Największe okazy mogą liczyć tych kilogramów nawet kilkaset. To gospodarstwo nie stawia jednak na uprawę pod względem wielkości, unika też dokarmiania warzyw. Mimo wymyślnych okazów, ceny są przystępne. Najdroższa kosztuje 20 złotych, ale waży kilka kilogramów, więc to jakieś 5 zł za kilo.
Warto jesienią odwiedzić Wawrzeńczyce, nawet dla samego widoku dyniowych ekspozycji przy trasie na Świętokrzyskie. Ich elementem są też warzywa malowane ręcznie, chętnie kupowane dla dzieciaków, czy jako dekoracja do restauracji.
Ale wiadomo: ważniejsze od wrażeń wizualnych, w tym przypadku, ważniejsze są wrażenia smakowe. Mój dyniowy krem już gotowy. I potwierdzam: po (łatwym!) rozkrojeniu muskat rzeczywiście zapachniał melonem, a w garnku dał pyszny efekt końcowy. Jeśli kochać za coś jesień, to za dynie właśnie. Zwłaszcza te od pasjonatów spod Krakowa.
Reklama