"Mamo, uszczypnij mnie! Uszczypnij, że to nie sen..." - opowiada Olha. O tym, jak jej siedmioletnia córka Sofia cieszyła się z przyjazdu do Polski, do Krakowa, sześć miesięcy temu.
Reklama
Ale potem przyszła rzeczywistość w polskiej szkole. Tu nie ma takiej swobody jak na Ukrainie. Nie można po prostu wstać z ławki i spacerować po klasie, usiąść na dywaniku czy wyjść na korytarz. Ale Sofia – śliczna, ciemnowłosa i ciemnooka dziewczynka – powoli się przyzwyczaja. W końcu w Polsce jest dużo sklepów z zabawkami. A "na Ukrainie jest wojna" – przypomina mi pierwszoklasistka spod Kijowa. Choć, jak zaznacza - nie w jej miejscowości, tylko "w jakimś innym mieście"...
Reklama
Przyjaźnią się na śmierć i życie, ale też cały czas kłócą z najlepszą przyjaciółką Maszą. Nie mogą usiedzieć na miejscu, podskakują, machają nogami, wchodzą sobie w słowo, zaprzeczając jedna drugiej.
Ukraińskie nastolatki, odkąd przyjechały do Polski, już nie podchodzą do życia tak beztrosko. Tęsknią za dziadkami, przyjaźniami tam zostawionymi, za swobodą rozmawiania w ojczystym języku.
Reklama
Piętnastoletni Artem chciał od razu wracać na Ukrainę. W krakowskiej szkole przezywali go "ciapaty". Nie wiedział, co to znaczy i dlaczego go nie akceptują. Po kilku miesiącach, dzięki pomocy wychowawczyni, sytuacja się uspokoiła. Teraz nie lubią go tylko dziewczyny z klasy, ale Artem się nie przejmuje, bo i tak uważa, że Ukrainki są o wiele ładniejsze od Polek. Choć tu, u SIEMACHY, jest kilka, na których można oko zawiesić...
Marta przyjechała z Kijowa. Z mamą, dziennikarką ukraińskiej telewizji publicznej, i młodszym bratem. Jest piękną i wrażliwą siedemnastolatką. Obwinia się, że ich wyjazd do Polski, to była tchórzliwa ucieczka przed trudną sytuacją na Ukrainie. Po namowach decyduje się zaśpiewać ukraiński hymn. Kładzie dłoń na sercu i śpiewa. Ale już na początku łamie jej się głos i płyną łzy...
Reklama
Marta miała na początku dużo nieprzyjemności w polskiej szkole. Słyszała, że powinna sprzątać, bo to Ukrainkom idzie najlepiej. A tak w ogóle – niech wraca skąd przyjechała. W pierwszym liceum, do którego trafiła, powstała zamknięta grupa, której logo to było przekreślone na czarno zdjęcie Marty. Ale zmieniła szkołę, a jej polski chłopak przyprowadził ją do SIEMACHY. I to był strzał w dziesiątkę! Tu możesz porozmawiać, jesteś słuchany, akceptowany, tu są najtrwalsze przyjaźnie – opowiada Marta.
Podobne historie swoich trudnych imigracyjnych początków mają też inne dzieci, które trafiły do Siemachy. Niektóre na początku w ogóle nie chciały tu zostać, ale dzisiaj nie zamieniłyby tego miejsca na żadne inne. Szlifują swój polski, od starszych kolegów dostają pomoc w odrabianiu lekcji, rozwijają talenty, jak dziesięcioletni Maks, genialny pianista, który korzysta u SIEMACHY z wysokiej klasy fortepianu, budują relacje towarzyskie i prawdziwe przyjaźnie, próbują polskiej kuchni w wykonaniu nieocenionej pani Danusi, a w trudnych sytuacjach pomagają im profesjonalni psychologowie.
Agnieszka Sobczyk, psycholog:
SIEMACHA to jest przede wszystkim wsparcie. Jest porównywana do domów kultury, albo świetlic środowiskowych, ale to jest zdecydowanie coś więcej. Bo to wsparcie jest szersze. Nie tylko edukacyjne, artystyczne, czy w rozwoju sportowym, ale to jest rozwój społeczny i grupy, w których dzieciaki uczą się żyć z ludźmi.
SIEMACHA daje im poczucie, że tu, w nowym kraju, który wybrali dla nich i siebie samych rodzice, mogą się poczuć bezpiecznie i stabilnie. A to jest najważniejsze.