Wojciech Kurtyka, jeden z najlepszych obecnie polskich alpinistów, przysiągł sobie, że okiełzna niepozorną skałę pod Krakowem. Nie przyszło mu to łatwo. Dziś setki ludzi próbują zdobyć tę skałę o dość... brzydkiej nazwie.
Reklama
Osz, skur*****… - syczą zawodowcy. – Ale skur*****… - kręcą głowami ci, którzy widzą go po raz pierwszy. – Trudny jak… - powtarzają ćwiczący na nim wspinaczkę. Tak, to właśnie dlatego 14-metrowa skała niespełna 200 metrów od nabożnego Opactwa Benedyktynów w podkrakowskim Tyńcu nosi tę kontrowersyjną nazwę.
A wszystko – podobno - wzięło się z życia. W końcówce lat 70-tych XX wieku. Wojciech Kurtyka, jeden z najlepszych obecnie polskich alpinistów/himalaistów/wspinaczy/taterników, przysiągł sobie, że okiełzna niepozorną skałę pod Krakowem.
Reklama
Hindukusz, Himalaje, Karakorum już wtedy nie były mu straszne. Słynne, pokryte lodem, zdradzieckim śniegiem góry Lhotse i K2 musiały uznać jego wyższość. A ta maleńka, częściowo pokryta zielenią, skała w Tyńcu wciąż nie dała się zdobyć. „Trudna jak skur*****” – powtarzano.
Maleńka skała? Być może, ale za to chytra, pełna niespodzianek, zdradliwych bruzd, kruszącego się wapienia. Dziś można się na nią wspiąć nawet w kilka minut ale wówczas… Bez haków, odpowiedniego sprzętu, wyuczonych na pamięć dróg.
Wojtek szarpał się z nią ileś razy. I za każdym razem kiedy odpadał u samej góry klął „a to skur*****…”. Tak się przyjęło – opowiada Ryszard Emilewicz, krakowski wspinacz, który na Skurwysyna i ileś okolicznych skałek wspina się od 30 lat.
Chodź na co dzień lubi zdobywać ściany poza Polską, najchętniej we Włoszech (np. w Dolomitach) lub Hiszpanii, wraca tu często. – O tym Skurwysynie nie zapomina się tak łatwo – śmieje się.
Reklama