W środę, 11 czerwca, Sejm zdecyduje, czy rząd Donalda Tuska otrzyma wotum zaufania. W ocenie prof. Janusza A. Majcherka, socjologa i publicysty, stałego komentatora politycznego Life in Kraków, choć po przegranych wyborach prezydenckich sytuacja obozu rządzącego nie jest łatwa, to jego los nie został przesądzony. “To może być brutalna prezydentura, ale nie ma pewności, że obecna opozycja przejmie władzę w 2027 roku lub wcześniej”.
Reklama
Daniela Motak: Czy po kilku dniach, które minęły od niedzielnych wyborów prezydenckich, możemy już spróbować określić, jaka będzie ta prezydentura?
Janusz A. Majcherek: Prezydent - elekt Karol Nawrocki to spora niewiadoma, bo niezbyt wiele o nim wiadomo poza negatywnymi informacjami, ujawnianymi w ostatnich tygodniach kampanii, ale z tego, co wiadomo, wynika, że może to być człowiek, że zacytuję profesora Antoniego Dudka, bardzo niebezpieczny. Jego biografia wskazuje, że nie przebiera w środkach, a słyszymy, że nie przebiera też w słowach, można się więc spodziewać, powiem obrazowo, wszystkiego najgorszego.
Wspomniany przez pana profesor Dudek ocenia, że rząd Donalda Tuska ma mniej więcej 20 - 30 procent szans dotrwania do wyborów parlamentarnych w 2027 roku. Podziela Pan tę opinię?
Nie, ponieważ w skład koalicji rządowej wchodzą ugrupowania, które nie mają na razie szans na to, żeby znaleźć się w nowym parlamencie i dlatego nie będą dążyć do tego, żeby przyspieszyć wybory. Lewica jest podzielona na dwie niemal równe części, ale każda z nich osiąga wynik poniżej 5 procent, więc wystawienie dwóch list lewicowych w najbliższych wyborach parlamentarnych czy w dalszej przyszłości to pewna droga do klęski. Jest bowiem wysokie prawdopodobieństwo, sądząc po wynikach Magdaleny Biejat i Adriana Zandberga, że żadna z dwóch list, sygnowanych przez tych dwoje, nie przekroczyłaby progu wyborczego.
Przed lewicą wielkie wyzwanie - dokonać zjednoczenia sił, które w wyborach prezydenckich zostały wycenione na kilkanaście procent, bo wynik Biejat, Zandberga i Joanny Senyszyn daje łącznie ponad 10 procent. Jest więc spory potencjał, trzeba go tylko zjednoczyć, zintegrować, bo osobno lewicowi liderzy prawdopodobnie nie weszliby w ogóle do parlamentu. Natomiast drugi duży koalicjant, przynajmniej jeśli brać pod uwagę rozmiary klubu parlamentarnego, czyli Trzecia Droga, jest w jeszcze głębszym kryzysie, ponieważ wynik Szymona Hołowni i notowania sondażowe nie dają Trzeciej Drodze perspektywy wejścia do parlamentu.
Jest to więc sytuacja jeszcze trudniejsza niż sytuacja lewicy, bo tutaj takiego potencjału nie ma i nie bardzo wiadomo, skąd należałoby zaczerpnąć tych brakujących dwóch, trzech procent, które gwarantowałyby przekroczenie ośmioprocentowego przecież w przypadku koalicji progu wyborczego. Zatem Koalicja Obywatelska, wbrew temu co się powszechnie pisze i mówi, wcale nie poniosła dotkliwej straty.
Jednak to nie jej kandydat został prezydentem.
Tak, można głosić formalnie poprawną tezę, że kandydat Koalicji Obywatelskiej przegrał wybory. Jednak, po pierwsze już w pierwszej turze uzyskał wynik lepszy, niż KO w wyborach 2023 roku, a po drugie, koalicja w sondażach wciąż notuje bardzo dobre wyniki, nie gorsze niż dwa lata temu. Jeżeli więc ktoś mówi, że wynik Rafała Trzaskowskiego jest ostrzeżeniem, a niektórzy mówią nawet o czerwonej kartce dla rządu Donalda Tuska, to moja replika brzmi: nie dla rządu Tuska tylko dla koalicjantów, którzy zostali potraktowani bardzo surowo. Dotyczy to zwłaszcza Szymona Hołowni.
Znaczyłoby to, że jeśli opinia publiczna, jeśli wyborcy oceniają krytycznie rząd, to nie Koalicję Obywatelską, która zachowuje swoje notowania poparcia tylko pozostałych koalicjantów, których postrzega jako winnych tego, że jak to się potocznie mówi, koalicja rządząca “nie dowozi”. Przecież wszyscy wiedzą, kto zablokował tak spektakularne projekty jak depenalizacja aborcji, kto zablokował obniżkę składki zdrowotnej, więc w miarę przytomni wyborcy wiedzą, że to nie Tusk ani PO, ponoszą odpowiedzialność za fiasko pewnych sztandarowych projektów i przedsięwzięć rządzącej koalicji, lecz właśnie koalicjanci.
W jeszcze bliższej niż wybory parlamentarne przyszłości, 11 czerwca, w środę, ma się w Sejmie odbyć głosowanie nad wotum zaufania dla rządu. Czy ten ruch Donalda Tuska może być ryzykowny?
Przy okazji debaty nad wnioskiem o wotum zaufania pojawi się oczywiście mnóstwo propagandy, mnóstwo agitacji politycznej, także ze strony koalicjantów, zwłaszcza Zandberga, który już daje popis swoich krytycznych, żeby nie powiedzieć: demagogicznych i napastliwych wystąpień, natomiast koalicjanci nie mają innego wyjścia jak - choćby nie wiem co mówili w debacie - podnieść w zdyscyplinowany sposób ręce za wotum zaufania dla rządu Tuska, bo upadek tego rządu będzie dla nich katastrofą.
Lewica prawdopodobnie, a Trzecia Droga niemal na pewno nie wchodzą do nowego Sejmu, chyba, że upadek rządu Tuska będzie oznaczał, jak to niektórzy spekulują, powstanie nowej konfiguracji, nowej większości rządzącej z udziałem PSL - u, ale to wydaje mi się też bardzo mało prawdopodobne, ponieważ, mimo pojedynczych wypowiedzi niektórych działaczy, jednak panuje powszechna opinia, że sojusz z PiS - em to prosta droga do zaniku. Żywa jest u ludowców pamięć tego, co się stało z tak zwanymi “przystawkami” Jarosława Kaczyńskiego, zwłaszcza z Samoobroną, która też miała profil wiejski, rolniczy, ludowy. Nie sądzę więc, żeby PSL - owcy się skusili, a na już pewno, żeby większość PSL - u się skusiła, nawet na tak śmiałe i powiedziałbym - hojne propozycje ze strony PiS-u jak np. powierzenie Władysławowi Kosiniakowi - Kamyszowi premierstwa. Zresztą takie przymiarki, takie propozycje już padały.
Proszę sobie przypomnieć, że kiedy prezydent Duda w sposób zresztą też, delikatnie mówiąc, niezbyt może legalny, powierzył misję tworzenia rządu mateuszowi Morawieckiemu, to strony samego Morawieckiego padały sugestie, że jeśli PSL zgodziłby się przystąpić do koalicji rządzącej, to Morawiecki gotów byłby oddać stanowisko premiera Kosiniakowi - Kamyszowi. Wtedy ludowcy się na to nie zgodzili, nie wiem więc, dlaczego mieliby się godzić teraz. Czy sam fakt, że prezydent z ramienia PiS - u wygrał wybory miałby coś w tej kwestii zmienić, skoro przecież Morawiecki kusił PSL w czasach prezydentury Andrzeja Dudy, czyli też PiS - owskiego prezydenta. A więc nie, nie widzę perspektyw, żeby obecni koalicjanci mogli do tego stopnia posunąć swoje zastrzeżenia wobec rządu.
Reklama
A czy może jakieś zewnętrzne okoliczności lub wydarzenia - nowy prezydent, dzisiejsza opozycja - doprowadzą do upadku czy też do ustąpienia rządu Tuska przed wyborami parlamentarnymi?
Prezydent zasadniczo nie może doprowadzić do upadku rządu. To musiałoby się stać w parlamencie, bo jest możliwość, że prezydent rozwiązuje sejm, ale to wtedy, kiedy sejm nie jest w stanie powołać rządu. Czyli - to nie zależy od prezydenta, tylko od parlamentu. Jeżeli parlament zdoła powołać rząd, a w obecnej sytuacji oznacza to, że zdoła ten rząd podtrzymać, no bo rząd jest przecież powołany, to prezydent w zasadzie nie ma żadnej możliwości doprowadzenia do rozwiązania sejmu, do upadku rządu.
A ustawa budżetowa?
Prezydent nie ma prawa wetować ustawy budżetowej, jego prerogatywy w zakresie wetowania odmowy podpisywania ustaw tej ustawy nie obejmują. Owszem, mógłby się chwycić jakichś proceduralnych sztuczek, trików, związanych z niedotrzymaniem terminu. Takie próby już były czynione, za prezydentury Lecha Kaczyńskiego, ale tam chodziło o coś zgoła przeciwnego, mianowicie, że to sam rząd, wówczas kontrolowany przez Jarosława Kaczyńskiego, miałby doprowadzić do nieuchwalenia budżetu, co dałoby prezydentowi pretekst do rozwiązania sejmu i rozpisania nowych wyborów.
Zasadniczo więc prezydent nie ma możliwości udaremnienia pracy rządu, raczej - i to w zasadzie jest najważniejsza, albo wręcz jedyna prerogatywa w zakresie rządzenia - może udaremnić działalność sejmu, czyli organu ustawodawczego. Natomiast decyzje rządu, funkcjonowanie rządu, prace rządu, pozostają całkowicie poza zasięgiem prerogatyw prezydenta, więc on nie ma możliwości dokonania żadnych bezpośrednich ingerencji.
Będzie więc trochę tak, jak było - rząd jest w jednym obozie politycznym, prezydent w drugim. Premier Tusk powiedział, że to już przećwiczył.
Teraz będzie bardziej. To znaczy - to będzie znacznie ostrzejsza rywalizacja czy wręcz ostra konfrontacja, żeby nie powiedzieć - walka między obozem rządowym, a urzędem prezydenta.
Czy w Pana ocenie nie zabrzmiało może trochę niefortunnie to, co Donald Tusk powiedział w pierwszym wystąpieniu po głosowaniu, że teraz się on i rząd wezmą się do pracy. To brzmi trochę tak, jakby przez te prawie dwa lata się nie bardzo zabrali do pracy, chociaż wiemy, że nie wszystko od nich zależało.
Samo sformułowanie było rzecz jasna niefortunne, natomiast okoliczności i kontekst tej wypowiedzi są oczywiste i zrozumiałe, mianowicie: dotychczas prace rządu były w znacznym stopniu sabotowane i paraliżowane przez sprzeczne interesy mniejszych koalicjantów, którzy wzajemnie się w rozmaitych inicjatywach ustawodawczych blokowali, więc deklaracja Donalda Tuska może oznaczać, że teraz będzie bardziej twardo rządził wielopartyjną koalicją i w mniejszym zakresie zgadzał się na forsowanie partykularnych pomysłów, a przede wszystkim na blokowanie pomysłów przez poszczególne składowe koalicji rządzącej. To rzeczywiście konieczność. Nie może tak być - i premier nie może dłużej tego tolerować - że mniejsi koalicjanci zgłaszają albo jakieś zupełnie odjechane propozycje, albo blokują te całkiem sensowne, ale zgłaszane przez innych, a niekoniecznie zgodne z programem politycznym swojej partii.
No tak, rząd jest, rząd rządzi, ma stosunkowo wysokie poparcie, chociaż ono spadło od momentu objęcia władzy przez obóz demokratyczny.
Premier musi rzeczywiście uderzyć pięścią w stół. Poddanie rząd pod głosowanie nad wotum zaufania jest pierwszym krokiem. Jeżeli wygra głosowanie, to powoła się na uzyskany w ten sposób ponowny, odnowiony po wyborach 2023 roku powtórny mandat, który upoważni go do prowadzenia stanowczej polityki i dyscyplinowania mniejszych koalicjantów. Poza tym, powiedzmy sobie zupełnie szczerze, jeżeli Hołownia dostał 4 procent z kawałkiem, to jakie on ma podstawy, żeby domagać się, jak to zapowiedział, rekonstrukcji czy rekonfiguracji rządu.
Gdyby Donald Tusk poszedł za wynikami wyborów, to powinien w ogóle ograniczyć obecność hołowniarzy w rządzie. Zresztą,nawiasem mówiąc, jeżeli jesteśmy już przy głosowaniu sejmowym, Hołownia za kilka miesięcy kończy zgodnie z umową pełnienie funkcji marszałka i stanie się zwykłym szeregowym posłem, bez żadnych funkcji, bez żadnej rangi. Owszem, być może do tego czasu nastąpi jednak jakaś próba renegocjacji, tak aby do zmiany na stanowisku marszałka nie doszło, ale Hołownia nie ma żadnych kart w ręku po blamażu w wyborach prezydenckich oraz, to też nie jest bez znaczenia, przy bardzo słabych notowaniach Trzeciej Drogi.
Reklama
Jaki komunikat płynie teraz do wyborców - zwolenników opcji reprezentowanej przez Koalicję Obywatelską? Dzień po wyborach połowa Polski była mocno wstrząśnięta i mocno zasmucona. Czy jest powód, żeby z tego smutku się już otrząsnąć?
Sama Koalicja Obywatelska ma względnie pozytywne perspektywy. Jej notowania sondażowe utrzymują się w zakresie podobnym do wyniku, uzyskanego w 2023 roku, a nawet w niektórych sondażach go przewyższają, więc sama Koalicja Obywatelska nie traci i o ile mówi się o tym, że rząd słabnie, że Donald Tusk traci poparcie, to dotyczy to przede wszystkim mniejszych koalicjantów, ponieważ oni notują regres sondażowy.
Natomiast Koalicja Obywatelska trwa przy 31 - 32 procent, czyli na poziomie porównywalnym, bliskim, a nawet momentami wyższym niż półtora roku temu. KO na rządzeniu nie straciła, natomiast jej zwolennicy mają poważny problem, poważny ból i poważne zmartwienie, wynikające z porażki własnego kandydata i nieuchronnej konfrontacji z prezydentem, który będzie po prostu brutalny. Jacek Sasin powiedział, że to będzie bezwzględna prezydentura, a ja myślę, że to będzie brutalna prezydentura i brutalny prezydent. Taka jest powierzchowność i taka jest najpewniej mentalność prezydenta. I to oczywiście musi głęboko frustrować wyborców Koalicji Obywatelskiej, podobnie jak słabnąca pozycja koalicjantów w perspektywie najbliższych, choć jeszcze dość odległych, wyborów parlamentarnych.
KO nie ma na razie, gdyby te wyniki sondażowe przełożyły się na wynik wyborczy, z kim rządzić. Jeżeli ani Lewica, ani Trzecia Droga, a takie jest obecnie zagrożenie, nie weszłyby do przyszłego sejmu, to Koalicja Obywatelska, nawet wygrawszy procentowo z PiS - em, nie będzie mieć z kim rządzić, bo pozyskanie Konfederacji, czy choćby tylko jej części nie wydaje się prawdopodobne, zwłaszcza zważając na to, jak głosowali zwolennicy Sławomira Mentzena w wyborach prezydenckich. Konfederacja od PiS - u mogłaby dostać właściwie wszystko, łącznie z tym, że przebąkuje się już o premierostwie Mentzena.
Chyba że, co nie jest wykluczone, Mentzen okaże się taką samą efemerydą, jak kilku poprzedników takich jak Janusz Palikot, Robert Biedroń, Paweł Kukiz czy Ryszard Petru. Nawiasem mówiąc, Kukiz miał o wiele lepszy wynik od Mentzena, bo uzyskał 20 procent, a nie niespełna 15. A Kukiz jest dzisiaj nikim, wypowiada się, ale nie ma nic do powiedzenia i nic od niego nie zależy. Jeśli więc Mentzen okazałby się taką efemerydą i za dwa i pół roku po nim nie byłoby śladu albo poparcie dla jego formacji, startującej w wyborach parlamentarnych, zeszłoby do poziomu jednocyfrowego, to układ byłby inny.
A możemy się spodziewać zmian w poszczególnych partiach koalicji rządzącej?
Ze szczególnym zainteresowaniem i wnikliwie przyglądam się sytuacji na lewicy, bo wybory prezydenckie ujawniły jej niemały potencjał, kandydaci Nowej Lewicy, partii Razem i Joanna Senyszyn osiągnęli łącznie wynik dwucyfrowy. To sporo, ale jest jeden, jedyny problem, mianowicie - jak ich zintegrować? I to problem diabelnie trudny, ponieważ Zandberg jest zupełnie nieodpowiedzialny i niezdolny do żadnych kompromisów. Może jednak udałoby się w jakiś inny sposób, niż dodawanie poparcia dwóch ugrupowań, wytworzyć nową formację lewicową, która stanęłaby ponad podziałem między Nową Lewicą, a partią Razem. Może trzeba zacząć od zera, poprzez jakiś zjazd założycielski?
Od lewicy zależy bardzo dużo, bo Trzecia Droga ma katastrofalną sytuację i jej uratowanie jest w tej chwili poza zasięgiem mojej wyobraźni. Nie wiem, co by się musiało stać, skąd mieliby pozyskać elektorat, wystarczający do osiągnięcia progu wyborczego, a lewica ten potencjał w wyborcach ma, on jest, trzeba go tylko zorganizować, co nie jest wcale łatwiejsze, ale jednak stwarza pewne możliwości. Wtedy, przy dobrym, kilkunastoprocentowym wyniku lewicy w przyszłych wyborach, może Koalicja Obywatelska osiągnęłaby zdolność stworzenia z lewicą nowego rządu. Tu trzeba dodać jedną rzecz, ona też nie jest błaha, mianowicie konieczna jest korekta liczby mandatów, przypadających na poszczególne okręgi wyborcze.
Zmiany demograficzne doprowadziły na przestrzeni ostatnich dwudziestu kilku lat do tego, że liczba mandatów, przypadająca na poszczególne okręgi wyborcze, w wyborach parlamentarnych, sejmowych konkretnie, jest już zupełnie nieadekwatna do liczby ludności i kilkanaście miejsc w sejmie wymaga korekty, przesunięcia pewnej liczby mandatów do największych ośrodków miejskich, które w tym czasie zyskały mieszkańców, a zabrania wyludniającym się prowincjonalnym miejscowościom.
PiS się raczej na to nie zgodzi.
Tak, bo to oczywiście oznaczałoby przesunięcie potencjału wyborczego w stronę Koalicji Obywatelskiej, która ma elektorat wielkomiejski, co zresztą ujawniło się także i w tych wyborach, w których Rafał Trzaskowski uzyskał w największych miastach nawet kilkukrotnie wyższe poparcie, niż jego konkurent. W kilku dużych ośrodkach miejskich Trzaskowski zmiażdżył Nawrockiego.
Ale i w miastach Rafał Trzaskowski nieco stracił w porównaniu z poprzednimi wyborami prezydenckimi.
Była mniejsza mobilizacja, dlatego w większych miastach Trzaskowski mógł stracić 2 - 3 procent głosów tych, którzy w I turze głosowali na koalicjantów, lub głosowali w wyborach parlamentarnych w 2023 roku, a teraz nie poszli do lokali wyborczych, bo 2 lata temu frekwencja była wyższa.Formalna, organizacyjna, proceduralna zmiana, czyli przesunięcie liczby mandatów z okręgów wyludniających się do tych, w których liczba ludności wzrosła, mogłoby zmienić sytuację na korzyść Koalicji Obywatelskiej.
Ale i bez tego nie jest bynajmniej przesądzone, że nowy rząd będzie tworzyć PiS., bo w ciągu dwóch i pół roku może się zdarzyć bardzo wiele. Zwolennicy obozu rządzącego mają powody, żeby niepokoić się o los rządu, ale wcale nie mam pewności, że obecna opozycja jest w sytuacji gwarantującej jej przejęcie władzy w 2027 roku.