W ramach Budżetu Obywatelskiego jeden mieszkaniec Krakowa zaproponował, by wydano broszurę dostarczaną do każdego mieszkania w Krakowie, w której można by przeczytać, ile zarabiają wszyscy urzędnicy miasta. A także ile kosztują wszystkie instytucje miejskie. Jak czytam „urzędnicy zgodzili się”. Coś podobnego! Pracownicy zgadzają się, by pracodawca wiedział, ile im płaci.
Oczywiście część naszego społeczeństwa nie wie, że sama za to płaci. Stąd pomysły na nazywanie kolejnej transzy pieniędzy „Jarkowe”, tak jakby ten „Jarek” wyjął to z własnej kieszeni i zapłacił. Ale przecież nie w Krakowie. Tu ludzie są świadomi. I mają taki stosunek do pieniędzy, jaki mają. To chyba w Krakowie powstało powiedzonko „na biednego nie trafiło”. Słyszałem, jak po śmierci jednego z bardziej znanych krakowian ktoś powiedział: „na biednego nie trafiło”.
Ogłoszenie listy zarobków może służyć albo wzbudzeniu współczucia dla ciężkiego mało intratnego trudu urzędników Krakowa, albo wręcz przeciwnie.
Wszystko zależy od punktu widzenia.
Pamiętam, jak w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku występowałem wraz z Andrzejem Sikorowskim i Andrzejem Zauchą w zespole „SAMI”. Kosztowaliśmy wtedy, powiedzmy, 300 złotych. Po 100 dla każdego. Kiedyś zadzwonił do mnie Andrzej Zaucha i powiedział, że jakiś właściciel restauracji na Śląsku zgłosił się do niego i zamówił nasz występ. Andrzej mówił: „akurat byłem pod prysznicem, kiedy telefon dzwonił i dzwonił, więc zły powiedziałem, że bierzemy po 300. Gość się zgodził”. Pojechaliśmy. Wystąpiliśmy. Zapłacił. Po występie zaprosił nas na „kolację”. Wtedy „kolacja” dla biznesmenów w białych skarpetkach wyglądała zawsze tak samo. Składała się z olbrzymich ilości Ballantines’a oraz z czarnego kawioru jedzonego łyżeczkami. Ohyda! Ale tak sobie właściciel wyobrażał wykwintną kolację.
W czasie konsumpcji nasz gospodarz zaproponował mi pracę. „Ja tu chcę mieć występy. Ja zadzwonię, to nie przyjadą. Pan zadzwoni, to przyjadą, bo pana znają”. „A ile by mi pan płacił?” spytałem, wiedząc że i tak się nie zgodzę. „A ile pan zarabia?” spytał on z łyżeczką w ustach. „Czekaj, teraz ci powiem, że aż cię zatka” – pomyślałem. „Ja proszę pana, miesięcznie zarabiam sześć tysięcy złotych!” rzekłem dumny, że tak fajnie wymyśliłem. Zapadła cisza. Przełknął kawior. „Sześć tysięcy złotych?” zadziwił się. „Tak” odparłem dumny ze swego kłamstwa. „I za takie pieniądze chce się panu włóczyć z tą gitarą po Polsce?”
Kiedy taka lista zarobków urzędniczych się ukaże, możemy oczekiwać różnych reakcji.
To będą chyba zarobki brutto. Wszystkim zadziwionym, że to „aż tyle” można odpowiedzieć, że jeszcze od tego trzeba zapłacić podatek. Właśnie przeczytałem o tak zwanych „schematach podatkowych”. Każdy obywatel ma płacić jak najwyższy podatek. To przecież dla naszego wspólnego dobra. Ale przepisy czasem posiadają różne luki. Płatnik o takich lukach może nie wiedzieć. I będzie pytał. Księgowej, doradcy podatkowego czy jeszcze kogoś innego. I już go mamy. Na księgowe, na doradców podatkowych, w ogóle na wszystkich nałoży się obowiązek informowania urzędów o tym, że ktoś pyta, jak płacić mniejszy podatek. Legalnie. Legalnie czy nie, skoro chcesz płacić niższy podatek, nie jesteś patriotą, a takich trzeba karać.
Poza tym dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach. A my chcemy, by Polacy dżentelmenami byli. No to kończę.
P.S. Urzędnicy obliczyli, że taki biuletyn (koszty druku itp.) będzie kosztował około 500 tysięcy złotych.