Gazeta Wyborcza rozmawia z operatorem dźwigu na os. Złocień, który był w kabinie, gdy potężna wichura powaliła sąsiedni żuraw. Zginęło wtedy dwóch robotników, którzy pracowali na dachu jednego z budynków.
Reklama
Ten, który pracować miał w tym dniu na feralnym żurawiu odmówił w tym dniu pracy, choć kierownik budowy miał mu powiedzieć, że „żadnego wiatru nie widzi”. W sąsiednich żurawiach byli jednak operatorzy. Z jednym z nich rozmawia Gazeta Wyborcza. Widział jak sąsiedni dźwig upada.
— Mój dźwig zaczęło ciągnąć w dół, tak jakbym na końcu wysięgnika podnosił dwa kubiki betonu. Łzy mi poleciały, myślałem, że mój żuraw też złamie. Pomyślałem, że to koniec, nie ma ucieczki, bo nawet jakbym zaczął zbiegać, to i tak polecę z dźwigiem. Ale puściło i zaczęło kołysać, więc wiedziałem, że dźwig ustał najmocniejszy podmuch. Zadziałał instynkt: ogień i na dół. Nie wiem, ile czasu zajęło zejście, ale to był rekordowy czas. To był najgorszy dzień w pracy — mówi w rozmowie z Gazetą.
Reklama
W żurawiu 700 metrów od tej budowy operator też był w kabinie. Miał schodzić w dół, jak przyszedł ten wiatr. Opowiada, że wiatr uderzył z taką siłą, że myślał, że jego 40-metrowy żuraw się położy.
Według operatorów pracujących przy ul. Domagały, wiatromierz na jednym z dźwigów wskazał, że w chwili podmuchu wiało z prędkością 39 m/s, czyli ponad 140 km/godz. Zgodnie z nim przy prędkości wiatru powyżej 10 m/s operatorzy nie mogą przewozić dużych ładunków, a powyżej 15 m/s - pracować.
Reklama
Gazeta przypomina, że "według różnych statystyk w ciągu ostatniej dekady w Polsce doszło nawet do 181 wypadków śmiertelnych podczas pracy na dźwigach. Prawdziwej liczby zdarzeń nie zna nikt. Dane różnych urzędów są niespójne i wszystko wskazuje na to, że wiele wypadków jest ukrywanych".