Mikro podróże zrobiły krótką błyskotliwą karierę w czasie pandemii. Potem umarły śmiercią naturalną. A ja nadal je uprawiam i promuję. Tym razem od zapory do zapory. Kajakiem po Wiśle w Krakowie. Jedno słoneczne popołudnie, a jakby to był tydzień urlopu.
Reklama
O pandemii już zapomnieliśmy, więc podróże na krótkich dystansach, niedaleko od domu nie są tak popularne jak wtedy. Przesiedliśmy się na skalę makro i znowu latamy, przemierzamy samochodem setki kilometrów, żeby dotrzeć do wymarzonego miejsca i odpocząć. Ja jednak stawiam na minimalizm i odkrywanie tego, co blisko, widziane już wiele razy, ale co jednak chce się odkryć na nowo, jakby oczyma kogoś, kto jeszcze tam nie był.
Wybieram rzekę
Pamiętacie jak przed rokiem opisałam swój jednodniowy spływ kajakiem po Dłubni? Było pięknie! Wiem, że wiele osób ta wyprawa zainspirowała i też chcieliście spróbować. Tym razem chcę zaproponować jednodniową wyprawę kajakową od zapory Kościuszko do stopnia wodnego Dąbie.
Dwuosobowy kajak zapakowaliśmy na bagażnik naszego samochodu. Do tego kamizelki, komplet odzieży do przebrania, nieprzemakalne woreczki na dokumenty i telefony oraz suchy prowiant i woda. Jechaliśmy obwodnicą od północy Krakowa. Zjazd na Tyniec, a stamtąd do Ośrodka Sportu i Rekreacji przy Kolnej, gdzie jest parking i możliwość zejścia z kajakiem do rzeki.
Wcześniej poinformowałam o tym biuro Ośrodka i poprosiłam o pozwolenie, bo bywa, że odbywają się tam zawody czy inne sportowe imprezy, co wiąże się z ograniczeniami.
Ubrani w kamizelki (obowiązkowo!), zabezpieczeni zdrowotnie kremem z filtrem +50, okularami przeciwsłonecznymi i nakryciem głowy zabraliśmy się pracowicie do wiosłowania. Plan był ambitny – dopłynąć do stopnia wodnego Dąbie i wrócić, po drodze robiąc sobie przerwę na posiłek.
Z poziomu rzeki miasto jest inne
Najpierw więc klasztor na Bielanach, potem Przegorzały. Z rzeki wyglądają dostojnie i niedostępnie. Kilka kilometrów od punktu, z którego wystartowaliśmy, spotkaliśmy samotnego „standupera”. Pan w wieku 70+ spokojnie i precyzyjnie wiosłował stojąc na desce (Stand-Up-Paddle). Kiedy usłyszał, dokąd płyniemy i że jeszcze z powrotem, powiedział: „Podziwiam! Ja do następnych krzaków i kończę”.
Zanim dotrze się do pierwszych widocznych zabudowań miejskich, brzegi rzeki są zielone i dzikie. Ma się wrażenie, że to daleko od miasta, gdzieś w Polsce po prostu. Niestety, mało jest miejsc dla kajakarzy dogodnych do wyjścia na brzeg, trzeba płynąć dalej. Potem na Wiśle robi się już ruch.
Reklama
Płyną tramwaje wodne, statki turystyczne i powoli spotyka się osoby, które wsiadają do wypożyczonych kajaków po raz pierwszy. Ponieważ jeszcze nie potrafią wiosłując nadawać łódce kierunku, dlatego często siedzą w niej i dają się nieść rzece. A że między tymi dwiema zaporami – Kościuszko i Dąbie – rzeka w zasadzie stoi, więc i okazjonalni kajakarze też nie posuwają się do przodu.
Kiedy dopływa się do Wawelu, na rzece trzeba już być uważnym. W obydwie strony kursują różne pojazdy wodne. Na jednym statku kwitnie życie towarzyskie i trwa głośna impreza. Inną luksusową jednostkę pływającą wynajęła grupa muzułmańskich turystów: kobiety w abajach i hidżabach w towarzystwie śniadych mężczyzn oglądają Kraków z pokładu. Na małym pontonie płynie rodzina z trójką dzieci. Tramwaje wodne, z których słychać przez głośnik przewodnika. Czasem trafią się kajakarze.
Miasto widziane z poziomu rzeki, to inna, jeszcze ciekawsza perspektywa. Wszystko przecież znajome, a jednak ma się wrażenie odkrywania Krakowa na nowo.
Jesteśmy w Krakowie, jesteśmy na urlopie
Płyniemy dalej, robi się spokojniej. Nagle widzę małą rzekę wpływającą do Wisły i tu odkrycie: to Wilga! Mijam ją codziennie, ale nie wiedziałam, że tak nad nią zielono. Krakowianie siedzą sobie nad brzegiem, odpoczywają, macham do nich, przyjaźnie odpowiadają.
Reklama
Potem znowu coś innego. Kładka Bernatka z figurami akrobatów i ruchem pieszych i rowerzystów, oglądana z dołu wygląda jak przesuwające się kadry filmu. Cricoteka, w której odbija się lustro rzeki. Alejki nad brzegiem, niespieszne przechadzki spacerowiczów, rowerzyści, ludzie siedzący na ławkach. Fajne życie jest w tym mieście!
A na prawym brzegu, już bliżej stopnia Dąbie – trzciny. Wpływam w nie i myślę: to też jest to miasto, Kraków ma takie miejsca! Niezwykłe. Dopiero teraz to widzę, siedząc w kajaku. Ale tu trzeba zawrócić, bo przenoska na drugą stronę zapory, to już nie dzisiaj. Zawracamy.
Wychodzimy na brzeg przy uroczym cypelku, w miejscu, gdzie Wilga wpływa do Wisły. Kanapki, obowiązkowe jajka na twardo, oliwki, pomidory i jabłka. Trzeba się wzmocnić, bo przed nami droga powrotna. I znowu – wpływamy w strefę intensywnego ruchu na Wiśle pod Wawelem.
Statki, muzyka, tramwaje wodne, łajby, łódki, turyści, gołębie na schodkach do rzeki na wysokości Skałki, restauracje na statkach i nawet apartamenty na wodzie, którym płynąc kajakiem można zaglądnąć w okna.
Rudawa będzie następna
Kiedy wydawało się, że teraz tylko pozostaje wiosłować w kierunku Kolnej, znowu trafiła nam się niespodzianka. Co tu wpływa do Wisły? Rudawa! Zobaczmy więc jak tam jest! Ciekawi tej rzeki z poziomu jej nurtu, popłynęliśmy pod prąd. Po drodze spotykając dwóch kajakarzy wyraźnie po spożyciu, którzy dopytywali, jak daleko do morza. No, jeszcze kawałek.
To już pewne: następna mikro wyprawa kajakiem będzie po Rudawie. Trzeba tylko zbadać, jak wrócić do punktu startu. Na pewno o tym napiszę, kiedy już będę po. Wróciliśmy do głównego nurtu Wisły i chociaż, jak wspominałam, woda na tym odcinku bardziej stoi niż płynie, to jednak poruszaliśmy się w górę rzeki i trzeba było dołożyć sił w wiosła, żeby na czas dotrzeć do miejsca, z którego wypłynęliśmy. A ramiona już mnie porządnie bolały.
Co z tej wyprawy wynika?
Po tym jednym popołudniu czułam się jak po tygodniowym urlopie. Bo to było tylko popołudnie. W słoneczną sobotę wyruszyliśmy z Kolnej około 12.00, a dotarliśmy na miejsce z powrotem po godzinie 19.00. Przepłynęliśmy 28 kilometrów.
Wrażenia, wiadomo – bezcenne. Dla mnie była to ekskluzywna mini wyprawa. Ekskluzywna, bo, pomimo rozwiniętej na Wiśle turystyki wodnej w samym centrum Krakowa, jednak wyprawa kajakiem po rzece nie jest turystyką masową, której raczej unikam.
Koszty? Benzyna na dojazd na Kolną, krem z filtrem i suchy prowiant. Reszta to siła własnych mięśni, trochę fajnych zdjęć, które tu możecie zobaczyć (cała galria zdjęć na końcu tekstu) i pozytywne nastawienie do świata i ludzi.
Reklama
No, właśnie. Kiedy już pakowaliśmy na parkingu kajak na dach samochodu, pospieszyło nam z pomocą małżeństwo Czechów. Przyjechali do Krakowa samochodem z rowerami na dachu i cały ten dzień spędzili jeżdżąc nimi nad Wisłą. A do tego Czesi przecież uwielbiają kajaki!
Nie unikniemy też pytania o czystość wody w Wiśle. Jedna z moich znajomych pytała, czy nie boję się o swoją skórę w styczności z wodą z rzeki. To prawda, że z kajaka nie wychodzi się suchym.
Dlatego koniecznie trzeba mieć odzież na zmianę. Jednak woda w Wiśle była dla mnie zaskakująco czysta i bez nieprzyjemnego zapachu. Pachniała rzeką. Nie różniła się od dużych rzek płynących przez inne kraje, które znam z moich kajakarskich wypraw.
Nie ignoruję jednak tego, co mówią ci, którzy jakość naszych rzek badają dokładniej niż moje obserwacje laika. A wnioski z tych badań nie są optymistyczne. Odra – wiadomo, co z niej wypłynęło. Do Wisły i jej dopływów na terenie Krakowa nadal trafiają ścieki. Aktywiści alarmują o śniętych rybach.
Jednak taki kontakt, jaki ma się z rzeką, płynąc po niej, powoduje, że tym bardziej człowiek czuje potrzebę zadbania o to, co mamy. Żeby było czyściej, bo to oznacza wyższy standard życia dla nas wszystkich.