Dynamo chodził po Tamizie, David Copperfield „zniknął” Statuę Wolności, Michał Skubida i Michał Kulik ograniczają się na razie do kart, żetonów i obrączek, ale są młodzi i chętnie się uczą. Jeszcze kilkadziesiąt lat ćwiczeń i kto wie, może zamienią Sukiennice w Pałac Kultury i Nauki. Wróć, są z Krakowa, na takie świętokradztwo by się nie zdecydowali…
Reklama
Skubida i Kulik zaczynali, jak większość iluzjonistów – na ulicy. Żaden z nich nie dostał przesyłki z Hogwartu, nie mogli kupić sobie różdżki w sklepie z różdżkami, sztuczek uczyli się z YouTube (po kilkanaście godzin dziennie). Później zaczęli jeździć na zloty magików, teraz sami organizują pod Wawelem Kraków Magic Sessions. Chcą, by ludzie przestali kojarzyć iluzjonistów z wizerunkiem starszego pana w kapeluszu z królikiem, albo, co gorsza, cwaniaka od trzech kart/kubków.
Bo przecież, żeby zarobić, wcale nie trzeba kraść. Ludzie chętnie płacą za rozrywkę. Za występ na weselu albo firmowej imprezie dobry iluzjonista inkasuje 2, 3 tysiące (w Polsce złotych, na zachodzie stawki są podobne, tyle, że w euro). I nie mówię tu oczywiście o sławach, ich czas kosztuje kilkadziesiąt razy więcej.
Słowem – opłaca się. Konkurencja na rynku na razie jeszcze niewielka, zawód dochodowy i ciekawy. Trzeba tylko mieć zwinne ręce, dużo samozaparcia i gadane. Bo, może nie dla wszystkich to oczywiste, magik nie tylko wyciąga karty z ust, zamienia guziki w monety i bezbłędnie wytasowuje wszystkie asy z talii. Magik przede wszystkim bawi. Jest trochę, jak aktor, konferansjer, standuper, gadane często jest ważniejsze, niż „wiedza tajemna”.