Współcześnie – być może bardziej niż kiedykolwiek przedtem – nasz związek z tym, produkujemy i jemy, nabiera coraz bardziej politycznego charakteru. Trendy i zwyczaje dietetyczne stają się oznakami postaw moralnych, godłami politycznej przynależności, a nawet nadzieją na odkupienie.
Pojawiające się na billboardach reklamowych, blogach kulinarnych i przy zdjęciach na Instagramie ukazujących smakowite i wymyślnie wystylizowane dania takie określenia jak „bezglutenowy”, „nietolerujący laktozy”, „wegetarianin” i „weganin” weszły do codziennego słownika. Przez to, co jemy – albo w wielu przypadkach przez to, od czego spożywania się powstrzymujemy – symbolicznie smakujemy i pozwalamy na mieszanie się tożsamości, języka i ideologii. Siedząc przy stole, rzadko jednak ludzie myślą o globalnym niedożywieniu, grzechach produkcji przemysłowej, nieustających kontrowersjach dotyczących modyfikacji genetycznych czy nieludzkim traktowaniu zwierząt.
Podążając za wypowiedziami Michela Foucault i Giorgia Agambena na temat biopolityki u progu nowoczesności, kiedy życie naturalne zaczęto włączać w mechanizmy władzy państwowej i uwzględniać je w politycznych kalkulacjach, ciało jest postrzegane jako biopolityczny byt wpisany w ogniwo kontroli. W tym kontekście kulinarne funkcje i praktyki nieuchronnie wiążą się z procesami polityzacji tożsamości.