"Lokal na sale lekcyjne wynajmę".Takie ogłoszenie pojawiło się (i zniknęło) na stronie prestiżowego krakowskiego II LO. Zdesperowana dyrekcja poszukuje lokalu blisko szkoły, czyli (chyba) dużego mieszkania, w których można by, jak na kompletach za czasów okupacji, uczyć młodzież. Dyrektor równie znanego V LO, miał więcej szczęścia i refleksu i już zawczasu wynajął spory budynek przy ul Krupniczej, gdzie swego czasu mieścił się konsulat austriacki.
Czytam, że w liceum Sobieskiego ma być w tym roku utworzonych 17 (siedemnaście!) klas pierwszych. Za tzw. moich czasów, czyli w latach 70-tych, w moim roczniku było ich pięć, a w roczniku o rok starszym - sześć. Z grubsza licząc, jeden rocznik tegorocznych uczniów klas pierwszych jest tak liczny, jak cała szkolna populacja. To, że taki będzie skutek tzw. podwójnego rocznika wiadomo, odkąd partia rządząca ogłosiła plan tzw. reformy edukacji. W jednym roku spotkali się uczniowie klas trzecich wygaszanych gimnazjów i rocznik, który idzie już nowym trybem, czyli absolwenci klas ósmych.
Dla tysięcy młodych ludzi, szczególnie w dużych miastach, brakuje miejsc. I to nie tylko miejsc w wybranych liceach, ale w jakichkolwiek. Bo nie jest dobrą propozycja dla ucznia ze świadectwem z czerwonym paskiem, by kontynuował naukę w zawodówce, dla niepoznaki nazwanej teraz szkołą branżową.
W Krakowie po pierwszej rekrutacji do szkół średnich nie dostało się dwa i pół tysiąca nastolatków, prawie dwa razy więcej, niż w zeszłym roku. Ilu z nich zostanie dalej na lodzie, dowiemy się dopiero pod koniec lipca. Ci, którzy już znaleźli swoje nazwisko na listach, niekoniecznie mają się z czego cieszyć. Będą się uczyć w przepełnionych klasach, na dwie zmiany. Co znaczy, że nie będą mogli chodzić na dodatkowe popołudniowe zajęcia. Będą wracać do domu wieczorami, bo lekcje będą się kończyć nawet po 18-tej, a za nim dojadą do domu, może być już po Wiadomościach w TVP.
Wielu dyrektorów nerwowo szuka też nauczycieli dla tego tłumu pierwszoklasistów. Brakuje anglistów, polonistów, matematyków, nauczycieli informatyki. Nauczyciele, którzy musieli odejść z ze szkół po likwidacji gimnazjów, do powrotu pod tablicę się nie spieszą. Zarobki pozostają kiepskie, a prestiż zawodu, szczególnie po klęsce wiosennego strajku ZNP, sięgnął bruku. Nauczyciele nasłuchali się, również z rządowych mediów i kościelnych ambon, że są leniami żądającymi Bóg wie jakich pieniędzy, występują przeciw dobru uczniów, zdradzili ideały, itd. Cały ten kosmiczny bałagan odbije się nie na wszystkich uczniach, również ze starszych roczników, I, co oczywiste, nie skończy się za rok.
Bardzo zadowolona z siebie i całej „reformy edukacji” małopolska Kurator Oświaty Barbara Nowak, uważa jednak, że nic złego się nie dzieje, a za nerwową rekrutację winą obciąża... uczniów, że źle wybierali szkoły. Nie ona jedna. W sieci na młodych ludzi wylewa się fala hejtu, że mają zawyżone aspiracje, że nie wszyscy muszą mieć maturę, a tak w ogóle ,,to ja też się nie dostałam na wymarzone studia” i „za moich czasów nie wszyscy szli do liceów”.
Czasy się jednak trochę zmieniły. Średnie wykształcenie, zakończone maturą, to nie elitarna fanaberia, a europejski standard. Trudno mieć pretensje do młodych ludzi, że niedoinwestowane zawodówki nie są szczytem ich marzeń. Tym bardziej, że wielu z nich ciężko pracowało, usiłując opanować przeładowane podstawy programowe. Teraz państwo polskie, ustami wysokiego urzędnika, czyli Kurator Oświaty, mówi im: cieszcie się, że możecie uczyć się w zawodówce i dajcie nam spokój.
Co będzie dalej? 1 września usłyszymy zapewne przemówienie ministra edukacji, który zapewni, że wszystko jest w największym porządku, a rząd dba o największe dobro narodu, jakim jest młode pokolenie Polaków. Była minister edukacji, Anna Zalewska, odpowiedzialna za dzisiejszy stan polskiej szkoły, będzie ciężko pracować w Europarlamencie, gdzie zapisała się do komisji ochrony środowiska, problemy edukacji zostawiając tym, którzy się na nich znają. Tysiące uczniów i ich rodziców będzie zgrzytać zębami ze złości, ale cóż będą mogli zrobić.
Problem dotyczy przede wszystkim dużych miast, gdzie politycy z PiS mają poparcie umiarkowane, więc na tych wyborcach im raczej nie zależy. W przepełnionych klasach, sfrustrowani nauczycie będą realizować przeładowane encyklopedyczną wiedzą programy. Może rada, zdymisjonowanego wiceministra edukacji sen. Stanisławka, by młodzi Polacy wyjechali do szkól za granicę nie była wcale taka głupia?