Reporterzy RMF FM rozmawiali z operatorem dźwigu, który podczas czwartkowej wichury runął na budowie na osiedlu Złocień. Mężczyzna wyjaśnia, że nie podjął w tym dniu pracy, by — jak mówi — nie wdawać się w potyczkę słowną z kierownikiem. Twierdzi, że w dwóch innych żurawiach, które stały w sąsiedztwie byli ich operatorzy.
Reklama
.
— Gdybym był w kabinie na górze, mogliby zbierać moje DNA — mówi mężczyzna. Do tragedii doszło w czwartek rano przy ulicy Domagały. W wyniku wichury przewrócił się ustawiony na budowie żuraw. Zginęli dwaj robotnicy, którzy pracowali na dachu budynku, na który zwaliła się konstrukcja.
Operator dźwigu twierdzi, że w dwóch innych żurawiach budowlanych, które stały w sąsiedztwie, w kabinach byli ich operatorzy, ale nie pracowali. — Siedzieli w kabinie operatora żurawia wieżowego, na górze. Gdyby ta trąba dosięgła boczny żuraw, to kto wie, czy by druga maszyna nie runęła — opowiada rozmówca RMF.
Reklama
.
— W pobliżu tej budowy, tego żurawia nikt nie pracował, ale operatorzy byli na górze. Nie podejmowali pracy. Czekali. Procedura jest taka, że kiedy kierownik sobie wymyśli, że może nas puścić, to nas puści. A jak ma kaprys, to nas nie puści. My nie powinniśmy wychodzić, ale jesteśmy do tego przymuszani.— podkreśla operator dźwigu.
Mężczyzna przekonuje, że dźwig był właściwie dociążony.