Plan był taki, że 31 sierpnia uroczyście po raz ostatni rozpalamy w kominku. Nasz piękny kominek, wymurowany ze starych kafli z rozebranego pieca, służył nam prawie 30 lat. Nie używaliśmy go zbyt często, bo ma otwarte palenisko i zużywał masę drewna. Ale robił nastrój podczas rodzinnych świątecznych spotkań i poprawiał humor w samotne zimowe wieczory. Jednak dzisiejszy upał skutecznie wybił mi z głowy takie pomysły. Wprowadzenie w Krakowie zakazu palenia w piecach i kominkach musi się obejść bez celebry.
Reklama
Uchwała antysmogowa rodziła się w bólach, awanturach i proceduralnych przepychankach. Na łamach Gaztey Wyborczej szef Alarmu Antysmogowego Andrzej Guła wspomina, jak w gronie kilku znajomych postanowili coś zrobić z trującym kolejne pokolenie krakowian wszechobecnym smogiem. Traktowano ich, jak niegroźnych wariatów, jakich w naszym mieście nigdy nie brakowało. Kopciuchy w których palono nie tylko węglem, ale wszystkim, co się nawinęło pod rękę, były wszechobecne. Każdy z nas zna ten zapach, który o poranku lub wieczorową porą unosił w powietrzu, szczególnie w dzielnicach domów jednorodzinnych.
Mówiąc wprost: smród palonego węglowego mułu, plastiku, meblowej sklejki nasączonej lakierami i innych wynalazków. Wprowadzenie całkowitego zakazu wydawało się absolutną mrzonką. Media były pełne katastroficznych prognoz o zamarzających w zimie emerytach i dzieciach z wielodzietnych rodzin, których nie będzie stać na zmianę ogrzewania.
Racjonalnych argumentów, o mniej zamożnych krakowianach, których mieszkania są podłączone do miejskiej sieci ogrzewania i którzy płacą dużo wyższe rachunki od tych, którzy palą „czym popadnie” w kopciuchach, mało kto chciał słuchać. Lobby węglowe, podrzucało kolejne argumenty, że smog produkują autobusy i samochody, choć twarde dane pokazywały, że poziom zanieczyszczeń poza sezonem grzewczym radykalnie spada.
Potem nastąpiła seria samorządowych i sądowych batalii o wprowadzenie zakazu. Determinacji działaczy z Krakowskiego Alarmu Smogowego i grupie krakowskich samorządowców zawdzięczamy, że ostatecznie bitwa została wygrana.
Nie stałoby się to jednak, gdyby nie nastąpiła zmiana w świadomości ogromnej większości mieszkańców Krakowa. Przez lata czarny dym wydobywający się z kominów, jak miasto długie i szerokie, był czymś zupełnie naturalnym, jak brudna woda w Wiśle i szare od smogu fasady kamienic.
Jeszcze 20 lat temu, czarny pył na parapetach w moim mieszkaniu, który trzeba było ścierać co drugi dzień, był po prostu nieodłącznym atrybutem zimy. Wielu powtarzało, że zawsze tak było i jakoś przeżyliśmy. Dzieci chorują na astmę i bronchity? Trudno, dadzą radę, bo my w dzieciństwie tez chorowaliśmy i przetrwaliśmy.
Ta zmiana myślenia, rzecz nie do przeceniania, w naszym konserwatywnym mieście, jest równie ważna, jeśli nie ważniejsza, od administracyjnego zakazu palenia w piecach. Kolejne pokolenie krakowian chce żyć inaczej i w innych, lepszych warunkach wychować swoje dzieci.
Czy tej zimy na smartfonowych aplikacjach, pokazujących stan zanieczyszczenia w mieście, zobaczymy tylko zielone tło i komunikat „idź na spacer, możesz cieszyć się czystym powietrzem”? Niestety tak dobrze jeszcze raczej nie będzie.
W podkrakowskich gminach dymi jeszcze ponad 50 tys. kopciuchów, a zanieczyszczone powietrze wiatry nawiewają do niecki, w której leży Kraków. Nie widać też woli i prawdziwej determinacji samorządowców i polityków którzy dziś rządzą w małopolskim Sejmiku i włodarzy tych gmin, by wprowadzić radykalne kroki. Kilkanaście kilometrów od Krakowa wciąż można usłyszeć argumenty, ze spalenie plastikowego kubeczka po jogurcie, nie może niczym zaszkodzić, bo przecież w opakowaniu była żywność…
Na wsiach, do pieców i pod kuchenne blachy, wrzuca się wszystko co można spalić, nie bacząc na zdrowie bliższych i dalszych sąsiadów. Edukacja i zmiana myślenia są kluczowe, ale bez jasnej deklaracji rządzących, że dążymy do wyeliminowania palenisk w podkrakowskich gminach, problemu smogu nie rozwiążemy. Ani w Krakowie, ani w okolicy.